Znajduję się na stoku, pod wyciągiem narciarskim. Podążam za kolejką. Jestem w pełnym rynsztunku, na nogach mam narty, na głowie kask. W rękach trzymam kije, ale się zastanawiam, czy ich gdzieś nie zostawić przed kolejnym zjazdem.
Przede mną idzie chłopak kilka lat młodszy. Patrzę na niego z uznaniem, bo nie ma kijów i radzi sobie doskonale. Podnoszę kije i próbuję iść jak on, jednak idzie mi o wiele gorzej. Podejście jest niewygodne i kilkakrotnie muszę sobie pomagać, aby za nim nadążyć.
Obaj szybko dochodzimy na peron. Chociaż krzesełko jest czteroosobowe, siada nas dwóch. Ruch jest mały, bo zaczyna padać śnieg i część narciarzy przerwała jazdę. Kiedy jedziemy pod górę, krzesełko się zatrzymuje. Najwyraźniej początkujący mają problemy z zejściem.
Trochę marznę. Wspominam i podziwiam w duchu technikę poruszania się współpasażera. Sam używam kijów właściwie tylko do pomocy, głównie na płaskich odcinkach i przy wyciągu. Odpycham się, zamiast człapać długimi nartami, ale w trakcie jazdy bardziej przeszkadzają mi niż pomagają.
Co prawda zawodnicy ich używają, ale mnie daleko do zawodnika!
Mam szczery dylemat.
– Czemu zdecydowałeś się jeździć bez kijów? – pytam. – Wygodniej ci tak?
Chłopak podnosi do góry ręce.
– Nie mam dłoni.
Rękawy jego kurtki opadają, odsłaniając kikuty.